Dokładnie trzy lata temu, przed walentynkami usłyszałam takie słowa od swojego partnera. Dwa dni przed zaplanowanym wyjazdem na wspólny weekend bez dzieci. To miał być tylko nasz czas. Oboje się z tego cieszyliśmy, bo byliśmy przemęczeni pracą i opieką nad chłopcami. Młodszy syn się rozchorował. Dość poważnie. Mój facet nie wytrzymał. Widział, jak mi jest przykro. Dzień wcześniej czule mnie pocałował i powiedział, że kocha. Następnego dnia usłyszałam: „Przykro mi. Już Cię nie kocham. Nie chcę z Tobą być. Odchodzę”. I wszystkie inne frazesy rodem z filmu dla nastolatków… Że jest przemęczony, że nie tak to sobie wyobrażał, że chce ODPOCZĄĆ. A później spakowaną do połowy walizkę na nasz wyjazd, wziął w ręce i tyle go było.
Nie wierzyłam. Myślałam, że to jakiś głupi żart. Musiałam zająć się synkiem. Wylądowaliśmy na SORZE, bo nie mogłam zbić gorączki. Podejrzewali u niego zapalenie płuc. Dzwonię zapłakana do Michała, ale wyłączył telefon. Walentynki. Piszę mu SMS: „Jesteśmy na SORZE, błagam Cię, przyjedź. Odezwij się!”. Przyjechała moja mama. Pomogła mi. Okazało się, że to zwykła infekcja. Antybiotyk i do domu.
Trzy dni mijają, odzywa się ON. Dzwoni. Nie czułam gniewu, bardzo tęskniłam. Odebrałam i od razu zaczęłam opowiadać, co działo się z młodszym, ale jego to nie obchodziło. Powiedział, że przyjdzie wieczorem po resztę rzeczy. „Co ci odbiło?!” – zapytałam. Odpowiedzi się nie doczekałam.
Nie przyszedł. „Na pewno wszystko przemyśli. Wróci i przeprosi” – łudziłam się. Zjawił się po kilku dniach. Mówi, że mam usiąść i że porozmawiamy. „Kochanie. Spokojnie. Ja też jestem zmęczona. Mam nadzieję, że odpocząłeś. Nie jestem zła” – zaczęłam. Ale on powiedział, że chce odpocząć na dłużej, że nie daje rady już sobie z tym wszystkim. Powiedział, że chciałby pobyć trochę sam, że go przerastają wieczne choroby dzieci i ich wymagania. Zaproponowałam wizytę u psychologa: „Może ty masz depresję?”. Nie mam. Nie martw się. Poszedł do dzieci, chwilę się z nimi pobawił i obiecał, że wkrótce zabierze ich do siebie. Ale gdzie do siebie? No do mamy…
Wpadłam w tak wielkie poczucie winy, że to wszystko przeze mnie. Obwiniałam się o to, że u mojego boku zwiędnął mężczyzna. Miałam żal do siebie, że pozwoliłam mu odejść. Zaniedbałam go? Co zrobiłam źle? Pisałam mu SMS, dzwoniłam. Zostawiałam długie wiadomości na messengerze. Wróć, Michał. Ja się zmienię. Zobaczysz, dzieci podrosną i będziemy mieli więcej czasu dla siebie.
Ale on pojawiał się tylko w weekendy i zabierał chłopców na całą sobotę. Ile jeszcze będzie odpoczywał? Któregoś razu powiedział, że będzie mi płacił alimenty. […]
Dopiero rok temu zrozumiałam, że Michał nie wróci. Prawie dwa lata zajęło mi poskładanie tego wszystkiego. Facet mój, kochany, któremu urodziłam dzieci, którego wspierałam, uciekł. Uciekł i zostawił mnie samą, próbując wpędzić mnie w poczucie winy.
Dwa lata łudziłam dzieci, że będziemy jeszcze całą rodziną. Dwa lata łudziłam siebie. Pismo z sądu było dla mnie tak wielkim ciosem, że wytrzeźwiałam z chorej miłości.
Teraz już się nie łudzę, chociaż dalej nie rozumiem do końca dlaczego…
Jeśli chcecie kogoś zostawić, to wyjaśnijcie to, jak ludzie. Zwłaszcza że zostawiacie poniekąd i biedne dzieci. I nie łudźcie się, bo to bez sensu. Niektórzy nie dorośli do odpowiedzialności.