Jestem kobietą, matką.
Tylko tyle i aż tyle.
Czasami po prostu mam wszystkiego dosyć. Bywają momenty, że chcę uciec. Dokąd? Najlepiej tam, gdzie nikt mnie nie znajdzie. Wyobrażam sobie miejsce bardzo ciche i spokojne. Miejsce, w którym jestem tylko ja. Żaden szelest, trzepot i zgiełk. Tylko ja i mój oddech.
A później? A później mi to przechodzi. I jestem zła na siebie, że chociaż przez chwilę pomyślałam, że to miejsce mnie uszczęśliwi. Bo kocham odgłos bosych stópek, wieczny chaos i mój mały stos problemów. Kocham to, że słyszę wrzaski, kłótnie i śmiechy wydobywające się spod pościeli. Że niby dzieci poszły spać.
Ile mam zmartwień? Na palcach rąk nie zliczę. Być może jeśli dodałabym pulchne paluszki dzieci, to by wyszła właściwa suma. I każdego dnia, ja dzielnie się z nimi mierzę. I chociaż są momenty, że wydaje mi się, że już dłużej nie dam rady, że za dużo tego wszystkiego. To wiesz co? Biorę je jakoś na siebie i mówię: „co ma być, to będzie”. Bo czym by było nasze macierzyństwo, nasze życie bez problemów? Utopią? Niekończącym się szczęściem? Przecież my zostałyśmy stworzone, żeby o szczęście walczyć. Bez przerwy.
Czasami bywają dni, kiedy ludzie dziwnie się patrzą: Wykończona, marudna matka, co dzieckiem to chyba za karę się opiekuje. Jakaś taka bez wyrazu. Nie ubrała czapeczki, a przecież tak wieje. Nie wzięła kocyka, a przecież 5 stopni. A dziecko płacze zapewne, bo mu zimno i jest głodne. I tak – nie pomyślałam, żeby wziąć z domu czapkę. A moje dziecko płacze, bo lubi. A ja nie wyglądam, bo jestem przeziębiona. Cholernie boli mnie głowa i jedyne, o czym teraz myślę, to o piętnastominutowej drzemce. Oczywiście mojego dziecka. Żeby troszkę odpoczęło, bo ja wyśpię i wygrzeję się dopiero w nocy. O ile będę mogła. A później wkładam pod powieki zapałki i czuwam. Bo dziecko zaczęło kaszleć nad ranem. I mam wyrzuty sumienia, że je zaraziłam.
W ogóle z tymi wyrzutami sumienia, to jest niekończąca się historia. Bo wiem, że muszę pracować, muszę czasami zrobić coś tylko dla siebie, ale wtedy i tak mam wyrzuty. Ale nikomu o tym nie mówię. Zostawiam moje dziecko i pędzę spotkać się ze znajomymi. Wszyscy myślą, że „mi to tak łatwo przychodzi”, a cholernie zjadają mnie wyrzuty sumienia.
A ile razy wątpię w to, że dobrze wychowuję dziecko? Co najmniej pięćdziesiąt razy w ciągu dnia. Zwłaszcza wtedy, kiedy kupuje Kinder Niespodziankę, albo pozwalam obejrzeć dziecku bajkę na YouTubie. Toniemy w figurkach i w momencie, w którym jakiś rodzic wchodzi stopą w lego, to ja w tym czasie rozdeptałam małe autko ze specjalnej kolekcji tych czekoladowych jajek. Jak wytłumaczyć to dziecku?
– Widzisz? Znowu nie poukładałaś zabawek! I masz!
Chociaż wiem, że powinnam przeprosić. I przepraszam, ale dopiero po chwili. Dziecku jest przykro – zniszczyłam jego ulubione autko. I chociaż dla mnie to kawałek plastiku, to wiem, że to jego przyjaciel. Taki, który najlepiej jeździ i w dodatku jest w jego ulubionych kolorach. I wtedy zdaję sobie sprawę, że z wiekiem te problemy będą rosły, a ja nie dam rady uchronić go przed tym. Nie będę mogła. Chociaż bardzo bym chciała.
Więc pozwalam. Z pełną premedytacją pozwalam popełniać błędy, chociaż kosztuje mnie to sporo nerwów i łez. Z pełną premedytacją pozwalam się brudzić. Z pełnym zaangażowaniem kibicuję, kiedy wydziera się wniebogłosy. Też wtedy krzyczę:
– A krzycz, dziecko! Krzycz, ile masz sił!
Wymyślam niestworzone bajki i opowiadam je, jakbym była jedną z głównych bohaterek. Chociaż mi się nie chce. Chociaż dla mnie są nawet trochę głupie. A kiedy dziecko zaleje pół łazienki, bo toczyło walkę z niewidzialnym potworem – to pod nosem powiem kilka słów, których wolałabym, żeby nie znało (chociaż je zna), ale będę się cieszyła.
Bo wiecie co? Bo to dzieciństwo. Moje dziecko jest dzieckiem. A ja? A ja jestem kobietą i matką. I jak sobie pozwalam na życie bez filtrów, bez zbędnego koloryzowania i przede wszystkim – akceptuję wszystkie swoje emocje, to chcę, żeby moje dziecko też tak dorastało. Z dala od wyidealizowanego świata, ukrywania złych emocji i robienia z nich tematu tabu. I kocham to swoje życie i chcę nauczyć moje dzieci miłości totalnie bezwarunkowej. Nieważne, czy nerwy, problemy, czy pomalowana ściana. Bo życie – zarówno te, które toczy się w naszych głowach, jak i te w którym żyjemy na zewnątrz – jest jedno. I przede wszystkim jest warte jego przeżycia. Nawet jeśli czasami opadamy z sił i jest nam ciężko.